Tuż po godzinie 7.00 na stację kolejki wąskotorowej w Cisnej podjechał skład, który po krótkim oczekiwaniu ruszył w kierunku Solinki. Nam udało się jeszcze zmieścić w zielonym wagonie i choć przez 2 kwadransy drogi zachować trochę ciepła w organizmie. Większość nie miała jednak aż tyle szczęścia i podróżowała jednym z pięciu wagonów w stylu Bonanza, w pełni wystawiając się na rześki bieszczadzki poranek.
Zgodnie z harmonogramem o 8:15 Mirek Bieniecki wypalił z flinty i ruszyliśmy na szlak. Zrazu lekko i szybko asfaltem w dół. Kilometry uciekały i zapowiadało się na przyjemną rozgrzewkę do czasu, gdy stanęliśmy pod ścianą podejścia na Hyrlatą. Bieg się skończył, a zaczęła się wspinaczka. Kije poszły w ruch i bardzo były pomocne na tym odcinku. Za chwilę, już na głównym grzbiecie pojawił się śnieg, który nie odpuścił już przez większość trasy. Meandrując pomiędzy drzewami, po udeptanej ścieżce kilometry uciekały i zaczął się zbieg do Roztoki na punkt kontrolny. W tym miejscu wyprzedził mnie Bartek Gorczyca, zwycięzca Ultramaratonu, tzn, ja przebiegłem 11 km a on już 37 km miał w nogach. Na mecie okazało się, że straciliśmy do niego tylko 5 minut i 26,5 km.
Na 12.km był punkt kontrolny i świetny bufet zlokalizowany w Roztokach Górnych. Poza klasyką, czyli wodą, izotonikami czy gelami, skosztować można było jeszcze pyszną zupę pomidorową ( 2 kubeczki!!), lokalne podpłomyki z mąki kukurydzianej ze smalcem, zw. świniakami czy pyszne sery ryckie krojone w plastry, kostkę, wędzone i nie tylko. Dla rozgrzewki była też słodka herbata, co patrząc na aurę dawało full-wypaśne wsparcie. Po krótkim podejściu asfaltówką ruszyliśmy znowu na szlak podchodząc mozolnie pod Okrąglik a później na Jasło, co widać na poniższym obrazku.
W tym miejscu wyprzedziła nas Ewa Majer, która pognała na metę zostawiając nas w przenikliwym zimnie. Na pierwszych zbiegach zaliczyłem zjazd na błocku, ale już za chwilę wrzuciliśmy piątkę i lewym pasem ( czasami prawym też ) wyprzedzaliśmy kolejnych zawodników. To był najlepszy fragment biegu w naszym wykonaniu, gdzie czując w lesie pod nogą stabilny grunt rozpędzaliśmy się naprawdę śmiało. I tak marząc jeszcze w okolicach Jasła o złamaniu 4:30 zeszliśmy do realnego pułapu 4:15. Nie udało się tylko dlatego, że przed samą metą dostałem blokadę obu mięśni czterogłowych i po prostu stanąłem jak wryty. Ani kroku w przód, zimny pot i serce, które nagle postanowiło wyskoczyć. Do mety niecałe 500 metrów, a ja jak dziadek opierając się o kije staram się łapać równowagę i małymi kroczkami posuwać do przodu. Trwało to minutę może dwie, gdy tak nagle jak przyszło, tak nagle zniknęło i pognaliśmy znowu do mety. Spiker wyczytał nas wbiegających na finisz i dostaliśmy mega medale od sympatycznych wolontariuszek. Później już tylko wyswobodzenie czipa ze sznurowadeł i pierwsze rozmowy za metą. To był bardzo dobry bieg i jeszcze lepszy sprawdzian powstającej rzeźnickiej drużyny, która stawia sobie ambitne cele na sezon kolejny. Pokazaliśmy dojrzałość, doświadczenie i w trudnych chwilach niezbędne wsparcie. Bez mojego Partnera, nie ukończyłbym tego biegu w takim czasie. Na mocnej końcówce, ja nadawałem tempo, ale to Adaś mnie wspierał i motywował jadąc za moimi plecami. DZIĘKI SYNU!!!

Komentarze

Popularne posty