Już przed startem humory dopisywały. I nie ważne, że budzik zadzwonił o 04.50 a po zrzuceniu puchowego stroju Michelin'a było zdecydowanie rześko. Dzisiaj liczył się bieg oraz atmosfera, która ściągnęła w Bieszczady blisko półtora tysiąca startujących. Dla podniesienia temperatury Wiewiórki robiły węża w rytm kultowego OTK,
a punktualnie o 07.30, gdy dron wzniósł się nad szlakiem, padł sztrzał z dubeltówki i ruszył stoper. My ruszyliśmy dobre 2 minuty później, gdy tłumowi udało się wylać spod namiotu na szosę. Z razu szybko asfaltem w górę, by na 3 km już po przekroczeniu maty chip'owej podzielić się na maratończyków, którzy poasfaltowali dalej oraz na dychaczy, którzy poszli w las. Najpierw powoli po lodzie szukając kawałka odkrytego gruntu, potem już pewniej przeskakując z koleiny w koleinę. Na półmetku stała garkuchnia z gorącą herbatą i zaczął się ślizg w dół. Potem już tylko po kostki w wodzie i po torach przez most, aby dobiec do ostatniej prostej, która dla równowagi była sucha acz stroma. Na mecie zegar wybił mi 57:03, a sympatyczna pani dała medal. Tyle wrażeń na raz, a to dopiero 08.30 w niedzielę rano.

Komentarze

Popularne posty