W niedzielę, jak co tydzień mamy zaplanowane długie wybieganie. Dziś wg rozkładu powinno to być 25km, czyli progres o 25% w stosunku do poprzedniego tygodnia. Wystartowałem przed 9.00, spodziewając się zapowiadanej wysokiej temperatury. Od początku wszystko szło bardzo dobrze, kilometry umykały, piłem izotonik, wciągnąłem banana, utrzymywałem równe tempo. Po drodze dorzuciłem dodatkowy kilometr, bo potrzebowałem dzisiaj pięć nowych. Po wbiegnięciu pod kopiec, dobry kilometr poruszałem się poboczem, aby dotrzeć do trasy na Księżą Górę. Tam wdrapałem się na szczyt i nawet z niego zbiegłem, ale w tym momencie zderzyłem się ze ścianą. To był 18. kilometr, dochodziła 11.00 i żar lał się z nieba. Na odzyskanie formy nie było już szans. Ani izotonik, ani pożywny żel, ani przejściowe fazy marszu nie były w stanie zmusić nóg do pełnej sprawności. Oczywiście nie poddałem się i walczyłem jeszcze całe 5km, ale płonny to był wysiłek. Bieg zamknąłem po 2:40h na trasie i przebyciu 23km. Statystyka wygląda interesująco, tempo 6:59min/km; różnica wzniesień 606m; 2150kcal; nawodnienie 4,06 litra. To wszystko pokazuje jak trudny to był bieg i w jak ekstremalnych warunkach. Błędy z mojej strony to zbyt późny start, co naraziło mnie na większość biegu w pełnym słońcu, zbyt szybki początek i słaba gospodarka płynami. Za mało sprawdzonej mieszanki wody z pastykami i niepotrzebne doświadczenia z gotowym, nieznanym izotonikiem, który okazał się zbyt słodki i wręcz zatykał mnie w końcówce. Niepotrzebne też było łączenie wydłużonej trasy ze zdobywaniem Księżej Góry,co dało w sumie po 300 metrów w pionie podbiegów i zbiegów. Konsekwencją tego wszystkiego było totalne zmęczenie i bolesne skurcze mięśni lewego uda, z którymi spotkałem się po raz pierwszy.

Komentarze

Popularne posty